Analizy

Płynność w czasach zarazy


Gospodarka śmigająca przez ostatnie lata jak panczenista po gładziutkim lodzie rusza się dziś niczym mucha w smole. Świat cierpi przez niewidzialną odrobinę kwasu nazwaną wirusem. Pytanie brzmi, co wyniknie z tego doświadczenia poza traumą?

Mówi się często, że COVID-19 odwróci świat na lewą stronę, choć bez wyjaśnienia, co za tym przemawia. Według jednej grupy będzie gorzej, według innej – lepiej, bo sprawiedliwiej i czyściej. Trud zapoznanych prognostów idzie na marne, bowiem nie mamy daru widzenia przyszłości i za mało rozumiemy. Lepiej dać sobie spokój z malowaniem odległej perspektywy i zamiast tego rozglądać się wokół, obserwując, co dzieje się teraz, bo dzieją się różne, dziwne, a także nieciekawe rzeczy.

Pół wieku temu całkowite zatrzymanie przemysłu, handlu i usług lub choćby tylko ograniczanie działalności gospodarczej w celu przygaszania zarazy zakończyłoby się zapewne paniką i zaraz potem załamaniem gospodarczym. Dzisiaj też boimy się takiego obrotu spraw, ale strach jest nieduży. Informacje o spadku gospodarczym o kilkanaście procent nie są w stanie przebić się nawet na koniec codziennych wiadomości. Tak przynajmniej jest w Polsce. Powodów dziwnego spokoju społecznego może być kilka i oddziałują one na nas w symbiozie, wzmacniając łączny efekt.

Ponieważ pandemia to zasadniczo „czarny łabędź”, który nadleciał bez zapowiedzi, to w opinii mas nie ma powodów, żeby pluć sobie w brodę i złorzeczyć, że coś zostało sknocone, wyliczając np. jakieś „tragiczne” w skutkach zaniechania. W odróżnieniu od klasycznych kryzysów gospodarczych wyszykowanych ewidentnie przez człowieka, w tym przypadku nie ma winnych. Mniej jest zatem złości i napięć nie do zniesienia. To coś przyszło sobie, nie wiadomo do końca, skąd się wzięło, nic na to nie poradzimy, trzeba zachować spokój i jakoś to w końcu będzie.

Pamiętamy, że daliśmy sobie radę z ospą, gruźlicą, szkarlatyną, polio (choroba Heinego-Medina) i dziesiątkami innych strasznych chorób, więc wierzymy, że i COVID-19 przed nami się ugnie. Jeśli nie za miesiąc, dwa, to za pół roku. Nadzieje na dość szybkie szczęśliwe zakończenie mogą się wprawdzie nie spełnić, albo spełnić nie w pełni, ale nie do końca o to chodzi.

 

Wierzymy w dobry finał, na horyzoncie globalizacja

W podejściu do perspektyw gospodarczych liczy się to, że wierzymy w dobry finał, tzn. nie tracimy nadziei, że dobiegniemy do mety i nie wyzioniemy na niej ducha z wyczerpania. Przekonanie o szybkim powrocie do status quo ante według scenariusza w kształcie litery V może okazać się niebezpodstawne, ale w polskim przypadku chodzić powinno o coś więcej, a zwłaszcza o wykorzystanie pandemicznego wstrząsu do zapoczątkowania strukturalnych przemian w przemyśle krajowym.

Czynnik, który w przeciwieństwie do poprzednich poddaje się pomiarom, to globalizacja. To głównie z jej powodu głowa nas nie boli, że czegoś nie starczy. Myślimy: naprodukowano tego wszystkiego tyle, że opróżnią najwyżej magazyny albo sprowadzą z zagranicy. W porównaniu z przeszłością różnica w dostępie do podaży jest kolosalna. Pół wieku temu nie można było liczyć na szybki import czegokolwiek skądś. Nie było alternatywnych źródeł  (poza Zachodem właściwym i Japonią oraz raczkującymi Koreą Południową i Tajwanem) zaopatrzenia w nic poza surowcami i żywnością. W XXI wieku tysiące fabryk przeniesiono do Azji, a tam pandemia prawie ustąpiła, więc lockdown na Zachodzie nie jest tak przykry w skutkach, jak byłby kiedyś.

Dochodzi jeszcze kwestia względnego „wybyczenia” po długich dekadach globalnej prosperity. Nie ma porównania z wyczerpaniem, które sprawiło, że po I wojnie grypa zwana hiszpanką uśmierciła dziesiątki milionów ludzi. Dziś, kto miał się dobrze, ten ma się równie dobrze, a niekiedy nawet lepiej. Żeby się o tym przekonać, wystarczy obserwować główne giełdy świata.

 

Z punktu widzenia całej gospodarki i PKB nic wielkiego się nie stanie, jeśli upadnie dużo biznesów prostych i niekapitałochłonnych, łatwych do odtworzenia.

 

W wyniku pandemii przypominającej w skutkach olbrzymią ulewę, pod dziurawym parasolem lub w ogóle bez niego, „mokną” przede wszystkim mali i mikroskopijni przedsiębiorcy oraz ich personel. Mimo rozmaitych „tarcz” duża ich część nie przetrwa pandemii, bo już przed zarazą z trudem wiązali koniec z końcem. Z punktu widzenia całej gospodarki i PKB nic wielkiego się nie stanie, bo są to najczęściej biznesy proste i niekapitałochłonne, niewymagające szczególnych umiejętności i wieloletniego zdobywania doświadczeń. Przyjdą nowi miniprzedsiębiorcy i zapełnią luki.

Ludzi jednak szkoda, a będą też wydatki, bo z braku środków do życia setki tysięcy lub parę milionów zgłosić się może do polskiego państwa nie o chwilowe, a długotrwałe wsparcie finansowe. Pogorszą się zatem bardzo nastroje społeczne, zwiększy się też nacisk na rozbudowane u nas do granic wydatki socjalne. Kraj potrzebuje dużych pieniędzy, tymczasem krótkotrwałe i średniookresowe perspektywy finansowe Polski są nieciekawe. Według Ministerstwa Finansów, na koniec III kwartału 2020 r. dług sektora instytucji rządowych i samorządowych (tzw. dług EDP) wzrósł przez 9 miesięcy, tj. od końca 2019 r. aż o 262 mld zł, zaś w samym III kwartale 2020 r. o 51 mld zł. Przedsiębiorcy zdają sobie z tego sprawę i już wcześniej zabrali się do kopania okopów i budowy schronów finansowych.

 

Dobrostan firm zależy od ich skali i zasobów

Trzon gospodarki w postaci firm dużych i średnich (wielkich w Polsce nie ma) ma się nie najgorzej, przynajmniej w porównaniu z drobnicą. Według NBP, od grudnia 2018 r. do września 2020 r. depozyty przedsiębiorstw wzrosły aż o 86 mld zł, do 374 mld zł, czyli o 30 proc. Ujawnił się jednocześnie fenomen – łączne depozyty przedsiębiorstw były latem 2020 r. większe od kredytów zaciągniętych przez firmy. Na koniec września kredyty wynosiły 337,5 mld zł, a więc były już o prawie 40 mld zł mniejsze. Najświeższych danych jeszcze nie ma, ale nic nie wskazuje, żeby w kilku minionych miesiącach nastąpiła zmiana powrotna, bowiem uruchamianie poważnych inwestycji przez Zoom lub Teams nie wchodzi w grę, więc relacja między depozytami a kredytami nadal stoi w Polsce na głowie.

W Europie jest inaczej. Według Europejskiego Banku Centralnego (ECB), pożyczki firm niefinansowych z państw strefy euro miały w październiku 2020 r. łączną wartość 4 581 mld euro, zaś niepracujące depozyty (oprocentowanie depozytów jest praktycznie zerowe, a w ujęciu realnym, po uwzględnieniu inflacji – ujemne) – 400 mld euro, czyli były 11 razy mniejsze od pożyczek. W strefie euro depozyty stanowią 3,3-3,4 proc. PKB, w Polsce ponad 16 proc. Różnica między sytuacją w Polsce i strefie euro jest kolosalna, więc musi dawać do myślenia.

„Zaparkowanie” wielkich, jak na Polskę, pieniędzy i zgoda na mniejszą wartość tych oszczędności jest zjawiskiem bardzo niekorzystnym. Gorzej, że pandemia jedynie wzmocniła w firmach wcześniejsze postawy wyczekiwania i ostrożności. W porównaniu z wysokorozwiniętymi państwami Unii rezerwy pieniężne utrzymywane stale przez polskie firmy były ostatnio niebywale wysokie.

Bardzo źle wypadamy także w innym, niestandardowym, porównaniu. W 2019 r. na 1 euro produktu brutto strefy euro przypadało 41 eurocentów pożyczek dla firm spoza sektora finansów. W Polsce na 1 złoty PKB przypadało jedynie 15 groszy kredytu, różnica na naszą niekorzyść w posiłkowaniu się przez firmy finansowaniem zewnętrznym jest niemal trzykrotna. Przedsiębiorstwa z jądra strefy euro są większe i zasobniejsze od polskich, mają więcej nowoczesnych (własnych) produktów, wielokrotnie większe zaplecze badawczo-rozwojowe, są od bardzo dawna zakorzenione na rynkach zagranicznych, więc poprawa powyższej proporcji jest zadaniem priorytetowym – najpilniejszym z pilnych, a skutki pandemii nie mogą służyć za usprawiedliwienie zwłoki.

Kredyt to wał napędowy, bez niego silnik i skrzynia biegów mogą być sprawne, a gospodarka stoi, można ją jedynie przemieszczać „na pych”. Niski wolumen kredytu, a już zwłaszcza niższy od depozytów, to niezależnie od powodów oznaka, że nasza gospodarka jest jak nasza kolej – główne tory pozwalają „już” na 160 km/godz., a pociągi „mkną” ledwo osiemdziesiątką – setką.

 

Przewaga depozytów nad pożyczkami oznacza, że polskie przedsiębiorstwa mogłyby hipotetycznie dokonać pełnej spłaty zadłużenia i zostałoby im jeszcze kilkadziesiąt miliardów złotych.

 

Patrząc z drugiej strony, w dzisiejszym awaryjnym kontekście pandemicznym duża liczba polskich firm jest po bezpiecznej stronie. Dotyczy to głównie przedsiębiorstw dużych i średnich, lecz nie wszystkich. Przewaga depozytów nad pożyczkami oznacza, że polskie przedsiębiorstwa mogłyby hipotetycznie dokonać pełnej spłaty zadłużenia i zostałoby im jeszcze kilkadziesiąt miliardów złotych. Wystarczyłoby na wypłatę wszystkim zatrudnionym w Polsce wynagrodzeń za mniej więcej trzy tygodnie pracy. Nie są to jakieś wielkie pieniądze, choć zawsze lepiej je mieć niż nie mieć. Jednak nasuwa się także porównanie, że ze zbyt wielką płynnością jest jak z roztopionym masłem – nie da się takim posmarować kromki.

Jednorazowy zwrot wszystkich pożyczek nie miałby uzasadnienia i zarysowany został jedynie w celu zobrazowania skali wysokiej płynności. Ponadto, w ocenie kondycji sektora przedsiębiorstw trzeba też brać pod uwagę, że kredytobiorcy i depozytariusze to najczęściej rozdzielne grupy, z których jedna ma pieniądze, a druga długi. Są też firmy zapożyczone, ale jednocześnie ze sporymi pieniędzmi zdeponowanymi w bankach. Ma to sens ze względów podatkowych lub wskaźnikowych.

W beznamiętnej ocenie możliwych skutków pandemia, o ile nie potrwa dłużej niż do lata 2021 r., nie spowoduje wielkich zmian strukturalnych w zasadniczym trzonie sektora przedsiębiorstw, choć byłyby bardzo pożądane. Firmy duże i średnie przetrwają dzięki wyrzeczeniom, zasobom własnym oraz wsparciu ze strony państwa, które nie może dopuścić do ruiny gospodarki.

 

Co z inwestycjami i innowacjami?

Niski poziom inwestycji utrzymuje się w Polsce od dawna. Odstajemy nie tylko od Zachodu, ale także od sąsiadów. W wydatkach inwestycyjnych wielką część stanowią koszty przedsięwzięć infrastrukturalnych finansowanych głównie ze środków UE, ale także z krajowych. W konsekwencji usługi budowlane stanowią połowę kosztów inwestycji prowadzonych w Polsce. Zakup maszyn i urządzeń to 41 proc. inwestycji. Na tle Unii to bardzo dobry wskaźnik, ale to nie powód do samozadowolenia, bo przecież my nadal gonimy i to nie liderów, a główny peleton.

Pomijając ulokowane u nas fabryki należące do koncernów zagranicznych, nadal pozostajemy zagłębiem pobocznych podzespołów, elementów i wyrobów na potrzeby producentów finalnych z Niemiec i z kilku innych krajów zachodnioeuropejskich. Minęło 30 lat i w całym tzw. byłym obozie żadne państwo nie dorobiło się ani jednej marki przemysłowej rozpoznawalnej w świecie. Niektórzy wymienią wprawdzie czeską Škodę, zapominając jednak, że koncern założony został przez panów Laurina i Klementa 125 lat temu, a gigantem europejskim stał się już przed II wojną. Pocieszając się, że u innych nie jest lepiej, do przodu jednak nie wyrwiemy.

W strukturze inwestycji wydatki na badania i rozwój stanowią u nas 8 proc. z małym ogonkiem. Pomijając szczególny przypadek Irlandii (67 proc.), która korzysta na gościnie udzielonej amerykańskim gigantom sektora IT, ustępujemy w Unii, i to bardzo, niemal wszystkim państwom. W Czechach udział B+R wynosi prawie 17 proc., a na Węgrzech ok. 12 proc. Nasuwa się nieodparcie myśl, że przekształcenia strukturalne polskiej gospodarki oparte na dokonaniach własnej myśli naukowej to ciągle pieśń odległej przyszłości.

Gołym okiem widać, że w polskim sektorze wytwórczym nie ma entuzjazmu do podejmowania nadzwyczajnych wyzwań lub choćby tylko do zwiększania skali działalności, nie centymetr po centymetrze, ale długim krokiem. Mówią i mają rację, że klimat i atmosfera nie takie – ciągle trzeba walczyć i z czegoś się tłumaczyć, jakby nie wiedziano u nas, skąd bierze się bogactwo kraju. Prawdopodobnie nie ma też pomysłów. W efekcie nasze firmy zadowalają się od lat pozycją petentów, a w najlepszym razie – junior partnerów, w żadnej branży nie zbliżyły się do szpicy europejskiej, nie wspominając o światowej. Teraz doszła pandemia i jej depresyjne dla gospodarki skutki.

 

Naśladownictwo Japonii, Korei Płd. i Tajwanu w Polsce nie jest wskazane, jesteśmy innym, mniej karnym i posłusznym, społeczeństwem.

 

Istnieją liczni zwolennicy tzw. polityki przemysłowej, tj. wytyczania przez państwo kierunków rozwoju gospodarki, a następnie wyznaczania przyszłościowych sektorów i branż gospodarki obdarzanych środkami i przywilejami. Takie podejście przyczyniło się do sukcesów w Japonii, Korei Płd. i Tajwanie. Są to przykłady prawdziwe w tym znaczeniu, że tamtejsze polityki przemysłowe zbudowały ultranowoczesne gospodarki od nowa (Japonia) lub od wręcz od podstaw (Korea Płd., Tajwan). Naśladownictwo w Polsce jest jednak niewskazane. W wymienionych państwach azjatyckich wszędzie ścieli się konfucjanizm, a wraz z nim niewiarygodna dyscyplina społeczna, uległość wobec władzy i wszelkich szefów, niesamowite poczucie obowiązku. To nie bujda, ktoś, kto nie zdołał wykonać ważnego dla firmy zadania, zaczyna mieć myśli samobójcze. Wiem, o czym mówię, bo przez kilka lat pracowałem z Koreańczykami. W Polsce, z jej wielowiekowymi tradycjami nieposłuszeństwa to nie przejdzie, zwłaszcza że każdy kolejny rząd zaczyna od zmiany wszystkiego, co starali się wprowadzić poprzednicy.

Co zatem w zamian? Podstawą wszelkich potencjalnych dalszych działań jest uprzedni, skrupulatny przegląd i na jego podstawie gruntowna przebudowa systemu prawnego i instytucjonalnego dla gospodarki oraz jej otoczenia, zapewniająca rozsądnie zdefiniowaną stabilizację warunków działania na długie lata naprzód. Nie wykluczałbym pewnej odmiany polityki przemysłowej w znacznie mniejszej jednak skali. Mogłaby przybrać formę konkursowych zamówień państwowych dla firm pokazujących, że mogą być konkurencyjne i że mają choćby zalążek własnego dorobku technologicznego. Przykładem mógł być hiszpański teraz Solaris spod Poznania, którego autobusy były de facto „niemieckie” (silniki, skrzynie biegów, itd.), ale miał „to coś”, co pozwalało wierzyć, że będzie się miał coraz lepiej. Z kolei „polskie” auto elektryczne to zbyt duże wyzwanie – raczej nie będzie polskie ani konkurencyjne wobec innych aut.

Zasadniczo, biorąc pod uwagę także wielką kreatywność naszej nacji, stawiałbym nie na pomaganie, a na usuwanie przeszkód przed gospodarką jako całością i firmami idącymi naprzód.

 


Autor artykułu:

Jan Cipiur

Ekspert od wyszukiwania i analizy najciekawszych badań i raportów z całego świata, dotyczących zwłaszcza prawa, podatków i wynagrodzeń; tropi bankierów i ich zawyżone wynagrodzenia, wytyka absurdy w regulacjach różnych dziedzin gospodarki.

Przez kilka lat kierował serwisem ekonomicznym PAP, a później wydawnictwem z udziałem PAP – „BOSS- Informacje Ekonomiczne”, które zajmowało się pogłębionymi analizami polskiej i zagranicznej gospodarki; współpracownik Studia Opinii. Na stałe związany jest z Obserwatorem Finansowym.


 

 

Write a comment...

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *